Być gejem w Kenii

Jim Chuchu jest w Kenii, swej ojczyźnie, znany jako piosenkarz, reżyser, artysta wizualny, a także działacz na rzecz społeczności LGBTQ. W kraju, w którym za stosunki homoseksualne grozi nawet 14 lat więzienia, jego działania budzą kontrowersje, artysta wciąż balansuje na granicy prawa. Wyreżyserowany przez Chuchu i zakazany w Kenii film „Stories of Our Lives” („Historie naszego życia”) oparty na doświadczeniach kenijskich homoseksualistów jest właśnie pokazywany w kilku miastach Polski w ramach festiwalu Afrykamera. Reżyser opowiedział o swoim projekcie i sytuacji osób LGBTQ w Kenii w wywiadzie dla serwisu OutFilm.

Być gejem w Kenii

Artur Zaborski: Pański film „Stories of Our Lives” złożony jest z nowel inspirowanych biografiami osób LGBTQ w Kenii. Jak w pańskim kraju wygląda ich sytuacja?

Jim Chuchu: W Kenii homoseksualizm podlega penalizacji. Na temat seksu pomiędzy kobietami kodeksy prawa milczą, ale za stosunek seksualny dwóch mężczyzn przewidują karę czternastu lat więzienia. To nie jest prawo, z którego władza często korzysta. Bo jak udowodnić komuś, że jest gejem, jeśli nie przyłapie się go w sypialni w czasie stosunku? To bardziej straszak, który zachęca ludzi do tego, by patrzeć na homoseksualistów z potępieniem. Kiedy chcesz się na kimś odegrać, zawsze możesz złożyć donos, że podejrzewasz go o homoseksualizm. Często też, niestety, wykorzystuje się te przepisy kodeksu karnego do szantażu. Grozi się komuś, że jeśli nie zapłaci określonej sumy, policja dowie się o jego seksualności i znajdą się świadkowi, którzy to potwierdzą.

Sytuacja kulturowo-społeczna różni się od prawnej?

Kulturowo to wciąż temat tabu. W naszym kraju przecinają się tradycje chrześcijańskie i muzułmańskie, żadna z nich nie jest przychylna homoseksualistom. Nie mamy też osób, które wytyczałyby szlaki – ani celebryci, ani ludzie mediów nie wychodzą z szafy. Jedynie kilku komików jest wyautowanych, ale oni prezentują siebie jako osoby aseksualne.

To interesujące, bo w ostatnim czasie pojawiło się kilka dokumentów, głównie amerykańskich, które pokazywały ludzi ze środowisk LGBTQ w środkowej Afryce, w tym także w Kenii.

Nie ma pan pojęcia, jak często reżyserzy, jak my mówimy, z Północy – z Ameryki, ale też z Europy– zgłaszają się do mnie i do ludzi, z którymi współpracuję w ramach The Nest Collective, z prośbą o pomoc w znalezieniu bohaterów do swoich filmów dokumentalnych. Ale one nam w żaden sposób nie pomagają, bo są przygotowywane pod gusta członków Akademii przyznającej Oscary i widzów spoza Afryki. Mają jedną wielką wadę – traktują Kenię jako miejsce egzotyczne. Zamiast niwelować różnice, tylko je umacniają. Pokazują nas jako ludzi zacofanych, niebezpiecznych, dzikich, nad losem których można się jedynie litować. A przecież bycie gejem w Kenii oznacza to samo, co bycie gejem w Polsce czy w Stanach Zjednoczonych. Ważny jest jeden konkretny aspekt – miłość, a nie szerokość geograficzna.

To refleksje, które skłoniły pana do przygotowania „Stories of Our Lives”?

Głównym powodem była chęć spojrzenia na Kenijczyków z perspektywy Kenijczyka. Utwierdzenia widzów z mojej ojczyzny w przekonaniu, że wiem, o czym mówię, że doświadczam tych samych, co oni, problemów. Że ich lęki i przeżycia nie są mi obce.

Taka perspektywa w świetle prawa, o którym pan wspomniał, nie wydaje się bezpieczna.

Produkcja filmu była absolutnie bezpieczna. Ludzie nie do końca zdawali sobie sprawę, co my tak naprawdę robimy. Najważniejsze było dla nas to, żeby uświadomić aktorów, w czym biorą udział i jakie mogą ich spotkać z tego tytułu konsekwencje. To przecież oni stają twarzą do kamery. Na początku wypuściliśmy w obieg wersję, która w napisach nie uwzględniała nazwisk osób biorących w niej udział. Ale teraz, w porozumieniu z wykonawcami, zdecydowaliśmy się nazwiska te przywrócić i zmierzyć się z reakcją władzy. Nie wstydzimy się tego filmu, jesteśmy z niego dumni, dlatego chcemy, żeby wszyscy, którzy przyłożyli do niego rękę, byli widoczni jako twórcy.

Wasz film jest pionierski pod kątem pokazywania homoseksualnych bohaterów, czy też takowi pojawiają się w kenijskim kinie, telewizji czy literaturze?

W ubiegłym roku pojawiła się jedna książka – „Invisible” Kevina Mwachiro, która traktowała o niewidzialności homoseksualistów w Kenii. Kilka lat wcześniej przetoczyła się na ten temat dyskusja w naszym kraju. Studenci literatury dostali aktualizację spisu lektur obowiązkowych na swoim kierunku. Widniała na niej książka, w której znalazła się homoerotyczna scena między mężczyznami. Nie tylko od razu zakazano dalszej publikacji utworu, ale też pisarza oskarżono o homoseksualizm. Ludzie LGBTQ pojawiają się w Kenii tylko za pośrednictwem amerykańskich seriali i filmów, które Kenijczycy oglądają przez Internet. Ludzie są świadomi istnienia nieheteronormatywnych osób, ale kojarzą je z krajami Północy, uważają, że to „ich problem”.

Władzom pewnie jest na rękę podtrzymywanie propagandy, że homoseksualizm to kwestia, która Kenii w żaden sposób nie dotyczy.

Oczywiście, ich zdaniem to choroba Północy, na którą nie zapada zdrowe społeczeństwo Kenii. Często powraca też retoryka, według której homoseksualizm to moda. Mają się jej podporządkowywać ci, którzy opuszczają Kenię i jadą do Stanów Zjednoczonych czy Europy. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że kiedy media zainteresują się już kimś, kto miał doświadczenie homoseksualne, które w jakiś sposób stało się głośne – przez proces lub skandal – wtedy ludzie ze strachu mówią, że zostali do tego nakłonieni i że ulegli, bo to wydało im się fajne, modne i nowoczesne. Utwierdzają takimi wypowiedziami te wszystkie bzdury, którymi władza karmi społeczeństwo.

A co z kwestią utożsamiania ludzi LGBTQ z nosicielami wirusa HIV?

Nieustannie stawia się pomiędzy nimi znak równości. Gej w świadomości Kenijczyka to prostytuujący się mężczyzna, który jest nosicielem niezliczonej ilości chorób z AIDS na czele.

Kenijczycy, którzy nie są heteronormatywni, akceptują swoją seksualność?

Spora grupa gejów i lesbijek zakłada rodziny. Wychodzą za mąż lub żenią się, płodzą lub rodzą dzieci. Ale są też osoby, które przyjmują to na klatę. Wychodzą z założenia, że seksualność to ich prywatna sprawa i sami mogą decydować, co z nią robić. To właściwie wydaje mi się uniwersalnym problemem, który dotyczy nie tylko Kenii, ale też krajów, w których homoseksualizm jest w pełni akceptowalny. Założę się, że spora grupa szwedzkich czy holenderskich gejów nie chce przyjąć do wiadomości, że nie jest hetero.

Ci, którzy akceptują swoją odmienność, zostają w kraju czy częściej salwują się ucieczką za granicę?

Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że ludzie wykorzystają każdy powód do tego, żeby opuścić Kenię, a nawet Afrykę. Teraz jednak sytuacja trochę się zmienia. Starsze pokolenie w ogóle nie mówiło o homoseksualizmie. To był temat, który w żaden sposób nie był podejmowany. Obecnie wychowane w Internecie młode pokolenie nie chce chować głowy w piasek. Wie, że to, czym karmi ich władza, to stek bzdur. Oni już nie są tacy chętni do tego, żeby uciekać do dobrobytu i tolerancji. Chcą żyć na modłę Północy, ale wolą, żeby dobrobyt i tolerancja przyszły do ich kraju. Jedno jednak się nie zmienia – homofobia jest tak samo silna w młodym pokoleniu, jak była w starszym.

Internet to jedyny sposób na to, żeby spotkać osoby LGBTQ w Kenii?

Internet to podstawa. Grindr czy GayRomeo to najprostszy sposób, żeby się z kimś umówić. Nie ma barów dla mniejszości. Są tylko szemrane miejsca spotkań, które często się zmieniają i nigdy nie są w pełni bezpieczne. Są też domówki, na które ludzie coraz częściej i chętniej się umawiają, właśnie za pośrednictwem Internetu. Słyszałem też o jednej fascynującej historii z baru w Nairobi, w którym zawsze dochodziło do bójek, tłuczono szkło, ingerowała policja. Do właścicieli tego miejsca przyszła grupa gejów, którzy powiedzieli: „Hej, posłuchajcie, jesteśmy mili i obyci, chcemy mieć swoje miejsce spotkań. Możemy tu przychodzić regularnie, zostawiać pieniądze i nie przynosić żadnych strat. Wolicie nas czy tych awanturników?”. Właściciele wybrali homoseksualistów. Teraz to chyba jedyne miejsce w stolicy, do którego możesz przyjść bez obaw. Nie licząc, oczywiście, wyzwisk.

Mowa nienawiści nie jest potępiana prawnie?

Oczywiście, że nie, możesz nawet kogoś zwolnić z pracy, jeśli jest gejem. Nie ma czegoś takiego, jak prawo antydyskryminacyjne w Kenii. Nasza konstytucja zawiera zapis, że małżeństwo to związek między kobietą a mężczyzną, więc wszelkiego typu kontakty osób tej samej płci są niezgodne z jej podstawowym zapisem. Tak więc to osoby dopuszczające się takich kontaktów łamią prawo. A skoro łamią prawo, należy ich ukarać – czynem lub chociaż słowem.

Dużo aktywistów walczy przeciwko takiemu stanowi rzeczy?

Coraz więcej, w różny sposób. Są protesty na ulicach, marsze, my zrobiliśmy film. Tak naprawdę takie działanie przynosi niesamowite efekty, bo w momencie, kiedy Kenijczyk powie na antenie CNN, że jest gejem, robi to ogromne wrażenie i daje innym ludziom LGBTQ siłę do działania.

„Stories of Our Lives” też przyniósł takie efekty?

Film został zakazany w Kenii, więc niewiele osób mogło go zobaczyć. Ale ci, którzy widzieli go na zagranicznych festiwalach, mówili, że są pełni uznania i że dzięki nam wiedzą, o co mają walczyć.

Jakie konsekwencje mogą wam grozić za nakręcenie tego filmu?

Kiedy pokazaliśmy go na festiwalu w Toronto, jeden z naszych współpracowników, który został w Kenii, trafił do aresztu za to, że nakręcił film bez licencji. Domagano się dla niego pięciu lat więzienia. Na szczęście, dostał możliwość wyjścia z więzienia za kaucją. Jak więc pan widzi, to nie są żarty.

Zdecydowałby się pan na nakręcenie kolejnego takiego filmu po takich doświadczeniach?

Absolutnie tak. Mam zresztą taki zamiar.

Dodano: pon., 2015-04-27 18:47 , ostatnia zmiana: wt., 2017-06-13 04:05